London bookworm! Ciasto makowe z dynią i słonecznikiem

Nie ma dobrej imprezy bez dobrej przegryzki. A już po powrocie tym bardziej. Siedziało się daleko, fundując 12 dni przymusowego odwyku wygłodniałym dziennikarzom, to teraz nawet nie że nie można, ale jest się zobowiązanym do godnego przywitania. I tak Kokoszkową dietę białkową szlag trafił, z ciasta zostały trzy cienkie kawałki, a ja do 2 w nocy włóczyłam się po krakowskim rynku z blachą pod pachą (muszę się pochwalić, muszę! – nowy nabytek, w którym już się zdążyłam rozkochać, bo: a. jest teflonowa, b. ciasto nie przywiera, c. jest megaodporna na trzaski, obicia, stłuczenia i wreszcie d. kupiona w Poundlandzie, londyńskich przybytku dobrych rzeczy za funta. Funta!). Tak więc spełniając swój kuchareczkowy obowiązek (ależ, jaki mi tam obowiązek!), wszyscy zostali przywitani z należnymi honorami blachą ciasta makowego. 
Ciasto, w oryginale babka piaskowo-makowa, zmieniła trochę swój skład. Dodałam więcej maku, pestki dyni i słonecznika, a zamiast maki pszennej wsypałam żytnią (tego akurat nie zamierzałam, po prostu zabrakło mi pszennej). Polałam lukrem i pokroiłam na kawałki, żeby wygodnie się jadło. Strasznie fajne ciasto. Spodobał mi się mak. Jakoś zawsze po jego dodaniu, ciasto robi mi się fajniejsze. I z pestkami, do pochrupania. Samo ciasto nie jest suche, ale nie jest też zakalcowate. Pulchne, wyrośnięte. Słodkie powitanie.
Tyle mi zostało po całonocnych krakowskich wojażach – fota strzelona o 2.30, już w domu.
Składniki (na małą blachę o średnicy 20 cm):
  • 8 dag mąki żytniej
  • 2 dag mąki pszennej
  • 2 budynie – 1 waniliowy i 1 śmietankowy
  • 12 dag margaryny
  • 10 dag cukru
  • 2 jajka
  • nieco więcej niż pół szklanki maku
  • 3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 4 łyżki mleka
  • duża garść pestek słonecznika
  • duża garść pestek dyni
Przygotowanie:
Oba rodzaje mąki połączyć z proszkiem do pieczenia. Margarynę utrzeć, dodając stopniowo jajka, cukier, budynie i na końcu mąkę z proszkiem do pieczenia. Do utartego ciasta wlać mleko, wsypać suchy mak, dodać pestki. Jeszcze raz dokładnie utrzeć ciasto. Wlać do formy – jeśli macie teflonową, nie musicie jej niczym smarować, jeśli taką, do której ciasto może się przykleić na amen – wysmarujcie masłem i wysypcie bułka tartą. Po wierzchu posypcie jeszcze dodatkowymi pestkami dyni i słonecznika. Pieczcie w temperaturze 170 stopni C przez ok. 50 minut. Po wyciągnięciu i przestudzeniu ciasto można polać lukrem.

Londyn zobowiązuje. Poszukiwanie książek było jednym z motywów przewodnich tego wyjazdu. Zapał w znajdowaniu książek przeszedł wszelkie możliwe fazy: od początkowej euforii, zaraz po wylądowaniu na Gatwick, kiedy wszystko co kolorowe mówiło: jestem ładna tania książka, kup mnie, kup! (książki, gdyby ktoś miał wątpliwości, nie tylko potrafią mówić, ale wręcz krzyczeć czy wrzeszczeć – odległość nie gra roli), po lekkie zwątpienie (no, to gdzie ten wysyp książek za 2 funty?), po zwątpienie totalne (etap pod tytułem bawimy się w chowanego). Aż wreszcie nastąpił ten piękny i wspaniały dzień, kiedy wybrałam się do British Library. Wychodząc z biblioteki trafia się na Euston Road, zaczynającej się od… książek za 2 funty. Tak!

Londyński poradnik cz. I 
gdzie szukać książek? – mój subiektywny wybór
(część II, o tym, gdzie znaleźć cały kitchen equipment – następnym razem)

1. Na początek – British Library. Nie trzeba wyrabiać żadnej karty, żeby wejść do środka – potrzebna jest dopiero przy wypożyczaniu książek. Za darmo można zwiedzić wystawy, m.in. z najstarszymi książkami znalezionymi w Wielkiej Brytanii. Można wejść do ogromnej czytelni z zielonymi lampkami, usiąść przy stoliku, poprzeglądać. Albo na korytarzu, mając za plecami przeszkloną ścianę ze starymi tomami oprawionymi jeszcze w skórę, pobuszować w darmowym Internecie albo coś zjeść na placu przed biblioteką. Anglików cechuje to cudowne uwielbienie do zagospodarowywania każdej wolnej przestrzeni, jaka tylko pozostała do zagospodarowania w Londynie (a już niewiele tego zostało), na miejsce, gdzie można siąść, wyciągnąć jedzenie, a jak się nie ma – kupić. Jest trawa, drzewa, jest zielono. Są ławki i kwadratowe murki, na których studenci ochoczo się lokują ze swoim lunchem.

2. Book Warehouse – sieć księgarni rozstrzelonych po całym Londynie. Tutaj: klik klik, znajdziecie adresy. Ja doszłam na Notting Hill i gdzieś niedaleko British Museum – trzeba jechać na stację Tottenham Court Road i iść w stronę muzeum, a po drodze trafi się na księgarnię z żółtym szyldem. Sprzedają książki po cenie nawet 70% niższej, mają duży dział z książkami kucharskimi, sportowymi i tym, co akurat schodzi, czyli bestsellerami. 

3. Tuż przy moim hostelu: Bookthrift. Jak wyżej, poprzeceniane książki. Bardzo miła, przytulna księgarenka. Taka typowo londyńska. Dwie sale, mniej więcej takiej samej wielkości, z najróżniejszymi tematycznie książkami. Adres: 22 Thurloe St (telefon i trasa dojazdu: klik klik).

4. Oxfam!! Ta i następna księgarnia są moimi faworytami. Ale zostańmy narazie przy pierwszej. Oxfam to w ogóle duża brytyjska organizacja charytatywna. Ksiegarnie i antykwariaty to tylko niewielka część jej działalności. Oxfam sprzedaje też ciuchy z drugiej ręki, prowadzi second-handy, sklepy muzyczne i filmowe, sprzedaje stare rzeczy, przedmioty do domu… Od gąbek do mycia w kształcie owcy z dyndającym ogonkiem, po duże kryształowe miski i wazony. Wszystko. Można kupować przez internet (klik klik). Na stronie jest tez cały wykaz sklepów, więc jakby ktoś miał ochotę jednocześnie kupić suknię balową, tania książkę i przy okazji pomóc dzieciom – żaden problem, Oxfam dostarczy paczkę pod drzwi.
5. Bookcase Booksellers. Trafiłam na dwa adresy: 89 Euston Road i 268 Chiswick High Road.
Nie trudno zgadnąć ile zajęło mi zastanowienie się, czy wejść do środka, po tym jak zobaczyłam szyld Bargain books 2₤. Trzy sekundy i już byłam w środku. To i Oxfam, to były najlepsze miejsca na książkowe zakupy w Londynie. Kucharskie, bestsellery, lektury, serie Pinguina, a więc z klasykami literatury angielskiej, lektury szkolne, książki dla dzieci, podróżnicze, motoryzacyjne, o zdrowiu, o urodzie, o modzie, o wszystkim. Cudowne. I prześliczne adresowniki. I zestawy papeterii w ładnych pudełeczkach: kartki wraz z kopertami. Ja mam o ten, tu na dole, czerwony z czereśniami. Gdyby nie moja chwilowa fobia na temat przeciążonego bagażu, byłoby dużo prościej podjąć jakąkolwiek decyzję! Brać albo nie brać, oto jest pytanie.

6. The books next door, czyli tuż obok Bookcase Booksellers następna wystawa z magicznym słowem 
„bargain”. Nieco mniejszy wybór niż w poprzedniej, raczej wydawnictwa muzyczne, motoryzacyjne i podróżnicze. 88 lub 90 Euston Road – bo nie wiem, w która stronę idą numerki względem poprzedniej księgarni.

7. Divertimenti – trzy adresy w Londynie, z czego pierwszy to największy sklep: 227-229 Brompton Road, 33/34 Marylebone High Street, 4 Christ’s Lane (off St. Andrews Street). Tym razem to nie księgarnia, a sklep z wyposażeniem kuchennym. Doszłam tylko do pierwszego, więc o tym będę mówić. Wielki, przestronny, dwupiętrowy. Z tysiącem różnych pędzelków do miziania ciasta białkiem przed włożeniem do piekarnika, drugim tysiącem foremek do wycinania ciasteczek i wielką szufladą jadalnych barwników do ciasta w kolorach, których nazw nie potrafię nawet powtórzyć (to byłaby sprawa dla ludzi z ASP). Miseczki, kubeczki, garnuszki, megawielki grill elektryczny na wystawie, ścierki, serwetki i milion sztućców we wszystkich możliwych rozmiarach i kolorach. I: regał z książkami kucharskimi! Po zejściu na dolny poziom, na prawo od schodów.
8. Antykwariat, przy Pembridge Road. Ciasno, wąsko i książkowo. Półki od góry do dołu zawalone używanymi książkami, a na wysepce pośrodku rocznikami poukładane wszystkie możliwe rodzaje komiksów.
9. Book for Cooks, 4 Blenheim Crescent. 
Nastawiłam się niesamowicie. Zanim tam trafiłam, zdążyłam dwa razy prawie przejść obok i nie zauważyć, pokręciłam się trochę w kółko, bo moja londyńska mapa nie obejmowała obszaru wychodzącego poza kwadrat A4, czyli kończyła się dokładnie w momencie, w którym zaczyna się Blenheim Crescent. A jak wreszcie z półbłogim uśmiechem na ustach trafiłam, to okazało się, że już zamknięte. Następnego dnia nie miałam już takiego problemu. Księgarenka jest faktycznie rewelacyjnie wyposażona w książki kucharskie – pogrupowane krajami, np. kuchnia włoska, indyjska, amerykańska, ale też tematycznie: ciasteczka, kolacje, pikniki, dania wegetariańskie. I jest mała kawiarenko-restauracja, w której można siąść, zjeść, poczytać, poprzeglądać i co tylko dusza zapragnie powyprawiać z książką. Jeden, jedyny minus: nie ma przecenionych książek. Niestety. Tylko dlatego wyszłam stamtąd z pustymi rękami. Bo po przekalkulowaniu wyszło mi, ze tą samą książkę kupię w Polsce albo zamówię przez Internet i wyjdzie mi dokładnie na to samo. 
Czyli: coś jak polski Empik, tylko w skondensowanej formie tylko z tematyką kuchenną.



za zdjęcia dziękuję Ally :)


10. The Travel Books – naprzeciwko Books for Cooks. 
Raj dla miłośników podróży. Miejsce mające niesamowita zdolność do przenoszenia w miejscu i czasie. Może przez dekoracje? Zapaloną do pomocy obsługę? Fajne miejsce. Klimatyczne.
11. Co tam jedna księgarnia. Ja mam całą ulicę książek! Cecil Court od początku do końca okupowana jest przez księgarnie i antykwariaty. Serce mi się raduje. Każdy sklepik jest inny. Są książki tylko dla dzieci, jest Motor Books, komiksy, książki do 1945 roku i całkiem ogólne antykwariaty ze wszystkim, co wpadnie w ręce. A trafiłam przez przypadek, szukając poczty.
12. I na koniec – ale last but not least (nigdy nie rozumiałam tego wyrażenia – mój nauczyciel od angielskiego, Anglik i angielska obsługa w hostelu też nie): sklepiki muzealne! Kopalnia cudów. Książki na każdy temat, w zależności od muzeum. A tych jest w Londynie nie tylko dużo, ale tez są fantastycznie wyposażone (można tak powiedzieć o muzeum, że jest „wyposażone”?). Jest Muzeum Nauki, Historii Ziemi, Victoria & Albert Museum, głównie sztuka, Muzeum Wojny (Imperial War Museum), jedno muzeum dzieciństwa (w wolnym tłumaczeniu) – V&A Childhood Museum, Muzeum Zabawek Pollocka, muzea Sherlocka Holmesa i Charlesa Dickensa. No i British Museum, National Gallery i wszystkie inne instytucje, do których tłumnie ściągają turyści. I – musowo! – sklepik w bibliotece brytyjskiej (patrz: punkt 1.).
Na deser lizaki z jednego z muzeum: a propos ekspozycji o zanieczyszczaniu planety.
I jeszcze coś – co ucieszy moli książkowych z podobnym fiołem jak mój: adresy wszystkich londyńskich księgarni. Małych, dużych, nieważne: oto jest – cudowna lista znaleziona w internecie :) – klik klik
Robin Cooper, The Timewaster Diaries (o tym panu i o książce tu: klik klik)

Comments

  1. abaszka

    oh jak miło i sympatycznie było mi oglądając angielskie uliczki i sklepy z książkami :) Ja to zawsze, codziennie zaglądałam do miejscowych ‚charity shops’ co by poprzeglądać książki, a nóż coś ciekawego się trafi :) Ale londyńskim sklepem z art. cukierniczymi mnie zaintrygowałaś… muszę, no muszę tam być!! Serdecznie pozdrawiam :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *