Przy jedzeniu się (nie) czyta! – "Moje Dolomity!"

Dziś kolejna recenzja z copiątkowego cyklu Przy jedzeniu się (nie) czyta! I znowu gatunek, którym normalnie się nie zajmuje, czyli przewodnik. Albo prawie przewodnik. Wydał mi się na tyle inny niż wszystkie, że postanowiłam rozłożyć go na części pierwsze w recenzji.
Nie wiesz o co chodzi? Informacje o moim copiątkowym cyklu felietonów kulinarno-literackich Przy jedzeniu się (nie) czyta! znajdziesz tutaj.
Dolomity, nazywane też bladymi górami, są najbardziej smakowitą częścią włoskich Alp – gdzie najwyższy szczyt nazywa się Marmolada, a lokalnymi przysmakami są Śmierdziel z Moeny i księże zadławki.
Jakim cudem przewodnik może być czytany z zapartym tchem, skoro nie ma się w planach wyjazdu w miejsce, o którym się czyta? Jakimś cudem widać może. Bo ani ten przewodnik nudny, ani nawet do końca nie można go nazwać przewodnikiem.
Vito Casetti (tak, Europa da się lubić) i Agata Jakóbczyk rozpoczęli sezon w Moich Dolomitach w zimie. Pierwszym przystankiem było więc Trentino, czyli idealnie miejsce dla zapalonych fanów nóg przypiętych do jednej albo dwóch desek. Szczególnie polecam lekturę tym, którzy od lat narzekają na nasze polskie przeładowane wyciągi, nieodśnieżone trasy narciarskie i płaskie jak deska stoki. W Dolomitach narciarski system funkcjonuje inaczej. Kupując jeden karnet, dostajemy dostęp do wszystkich wyciągów i stoków, czyli 12 ośrodków narciarskich i 450 kolejek linowych, z których wszystkie są szybkie i supernowoczesne. Łącznie: 1200 km połączonych tras narciarskich. Tak, kilometrów. Tysiąc dwieście.
Dolomity to jedna wielka sieć wyciągów łączących poszczególne regiony i miasta. Niektóre oddalone są od siebie o kilkadziesiąt kilometrów i leżą na przeciwległych stokach gór, a do których bez problemu można dostać się kolejką linową. Trasy są krótsze i dłuższe – można wybrać kilka małych odcinków lub zjechać jedną długą, 26-kilometrową trasą (co zajmie około 6 godzin). Nie mogę powstrzymać się w tym miejscu od porównania – nasze polskie stoki wyglądają przy włoskich ośrodkach narciarskich jak zapuszczone bidulki. W Polsce trzeba odstać swoje w dlugaśnej kolejce do wyciągu, gdzie podczas czekania inni niecierpliwcy wjeżdżają ci na twoje nowe, wywoskowane i wyczyszczone narty swoimi i gdyby tylko mogli, wydłubaliby kantem swoich desek pamiątkowy napis TU BYŁEM. Kiedy już uda ci się wystać swoje i wyjedziesz orczykiem na górę, czeka cię zjazd z duszą na ramieniu, bo na stoku jest tak ciasno, że tylko kwestią czasu i szczęścia jest, czy wjedzie w ciebie początkujący narciarz jadący na krechę, rozpędzony snowboardzista czy dziecko, któremu poplątały się narty. Cały zjazd zajmie ci góra 20 minut, po oblodzonym (bo wszyscy po tym kawałku jeżdżą) albo nieodśnieżonym (bo nie zjeżdża tamtędy nikt) stoku – akurat zdążysz się psychicznie przygotować na ponownie odstanie 40 minut w kolejce.
A szusujący w Dolomitach znają zasady. I wcale nie trzeba im o nich przypominać, sami ich przestrzegają.
Narciarze we Włoszech mają inne problemy. Zaprzątają sobie głowę raczej tym, czy na obiad spróbować szpinakowych gnocchi, czy typowo włoskiej polenty. Na deser zamówić tiramisu? A może apfelstrudel? Który, na marginesie, jako typowo austriacki deser bije w Południowym Tyrolu rekordy popularności – a to dlatego, że znajdują się tutaj największe w Europie sady jabłkowe, które dają najbardziej soczyste i słodkie jabłka – wiedzieliście o tym?.
Vito Casetii, jako rodowity Włoch nie mógł odmówić sobie przyjemności rozgadania się o włoskiej kuchni. Są więc kuszące opowieści np. o produkowanym tylko w Val di Sole niezwykle aromatycznym serze Puzzone di Moena, czyli dosadnie tłumacząc: Śmierdzielu z Moeny. Z rozbawieniem czytałam też o szpinakowych kluseczkach podawanych z topionym masłem i parmezanem, nazywanych strangolapreti – dosłownie „księże zadławki” (w książce znajdziecie na nie przepis).

Połączenie włoskiej beztroski i polskiej ciekawości świata zaowocowały smakowitą i megaciekawą mieszanką wybuchową – to dlatego na samym początku napisałam, że nie wiem, czy mogę tę książkę z czystym sumieniem zaklasyfikować jako przewodnik. Jeśli ktoś z moich znajomych będzie wybierał się w Dolomity, na pewno mu ją podrzucę do walizki, ale książkę czyta się też świetnie i bez zabookowanego biletu lotniczego w ręce, rezerwacji na hotel i złotówek wymienionych na euro.
Nie trzeba nawet jeździć na nartach czy desce. Moje Dolomity są małym rajem na ziemi nie tylko w zimie, ale też w lecie – zresztą w jednym sezonie wcale nie trzeba rezygnować z drugiego, w wyższych partiach Dolomitów można szusować po białym puchu przez cały rok. Do tego śliczne, czyste jeziora, nad którymi można wygrzewać się w słońcu, zajadać włoską pastą z serem ricotta i popijać kieliszkiem dobrego wina, a na deser serwować sobie świeże, słodkie figi. Ach, la dolce vita!
Jak widać, wcale nie trzeba się tam wybierać, żeby móc wyobrazić sobie wszystkie te przyjemności.

_______________________________________

Vito Casetti, Agata Jakóbczyk – Moje Dolomity!
Bielsko-Biała 2010
Wydanie I
Stron: 256
Wydawnictwo:
Jednym z tradycyjnych dań kuchni włoskiej, o której piszą autorzy, jest polenta. Bardzo prosta w przygotowaniu, w zasadzie robi się sama – trzeba tylko doglądać i mieszać, żeby się nie przypaliła. Pachnąca miodem i orzechami, na ciepło, jest idealnym wrześniowym śniadaniem. Słodka, z orzeszkami do pochrupania i truskawkami do posmakowania.

Polenta na słodko z truskawkami

Składniki na dwie miseczki:
  • 1 szklanka kaszki kukurydzianej
  • 2,5 szklanki mleka 
  • 3 łyżki miodu
  • szczypta kardamonu
  • szczypta cynamonu
  • 1 szklanka truskawek
  • 2 łyżki masła orzechowego
  • 1/2 szklanki orzechów włoskich
  • 3 łyżki suszonej żurawiny
Przygotowanie:
1. Orzechy włoskie posiekaj na grube kawałki. Wysyp je na suchą patelnię, upraż na małym ogniu. Gdy lekko się zezłocą i zaczną pachnieć, przesyp je do małej miseczki lub na talerz – nie mogą zostać na patelni, inaczej się przypalą.
2. Do rondelka wlej mleko, wsyp kaszkę kukurydzianą. Dodaj kardamon i cynamon, zamieszaj i niech się powolutku gotuje na małym ogniu.
3. W tym czasie pokrój truskawki na ćwiartki, garść truskawek odłóż do posypania gotowej polenty po wierzchu, resztę dodaj do gotującej się kaszki. Razem z truskawkami dodaj miód i masło orzechowe. Od tej pory masa zacznie gęstnieć, dlatego musisz ją ciągle mieszać.
4. Na końcu, kiedy kaszka uzyska już prawie-prawie konsystencję, jaka będzie ci odpowiadać – ja lubię gęstą – dosyp żurawinę, i uprażone orzechy. Zamieszaj ostatni raz i przełóż do miski. Udekoruj na wierzchu odłożonymi wcześniej truskawkami, możesz także posypać jednym drobno posiekanym orzeszkiem.

Cykl recenzji Przy jedzeniu się (nie) czyta! powstaje we współpracy z portalem Bobyy.pl – także tam możesz znaleźć moje felietony literackie.

P.S. Zgaduj zgadula, jaką książkę wezmę na warsztat za niedługo. Ma coś wspólnego z poniższym zdjęciem, ale nie jest to ta książka, która leży obok mojego kapelusza. Ma też coś wspólnego z tematyką dzisiejszej recenzji. Ciekawe, czy zgadniecie, o jaki tytuł mi chodzi :)
(za zdjęcie dziękuję Grumkom)

Comments

  1. Kuchareczka

    Rudiku, nie, jeszcze nie te ksiazki :)
    Majanko- ktorys Twój tytul to bingo! ;)
    Joanno – polenta jest neutralna, jak kaszka manna – mozna ja robić w dwoch smakach: slodkim i na słono. Tak i tak jest pyszna!

  2. Asiek

    Pięknie napisane… i pięknie podane:) pysznie wygląda ta polenta, jadałam jak byłam mała, teraz pora na przypomnienie sobie tych smaków:)
    Pozdrawiam serdecznie:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *