Ta książka była po części jak objawienie. Przeczytałam to, co od dawna podejrzewałam i nie chciałam dopuścić do siebie. Bo: jeśli zdecyduję się być jeszcze bardziej minimalna, będę zmuszona wywalić pół mieszkania, pozbyć się wszystkich pięknych koszyków, kuferków i innych bibelotów, które owszem – są piękne, ale tak samo jak piękne, są też niepotrzebne. Że będzie za mało, za ascetycznie i idąc na całość: że nie zostanie mi nic.
A zaraz potem mnie olśniło.
Zostanie. I to dużo. To, co najważniejsze.
Normalne, że każdy się boi. Bo do rzeczy łatwo jest się przyzwyczaić, nawet jeśli stoją i zbierają kurz. Ale są. Przypominają o pewnych rzeczach, są sentymentalne, z czymś się kojarzą. Albo tak już wkomponowały się w codzienny widok, że żal wyrzucać.
Błąd, rzeczy warto wyrzucać. Miesiąc temu wywaliłam całą zawartość mojej szafy. Do worków na śmieci wpakowałam połowę jej zawartości. Nie chciałam ich wynosić na śmietnik – wolę oddać ubrania komuś, komu są potrzebne, na kogo pasują, rozdać znajomym. Po tygodniu smętnego widoku i zawalonego przedpokoju dałam sobie spokój. Wyniosłam wszystkie worki. Psuły mi spokój. To samo zrobiłam później z kuchnią: akcesoriami do stylizacji zdjęć, których nigdy w życiu nie użyłam (i nie użyję), przedmiotów pochowanych w pudłach, które od kilku lat nie widziały światła dziennego, nadmiarem sztućców, miskami, talerzami, podwójnymi cukiernicami (osobne cukierniczki do białego i brązowego cukru to bzdura), łopatkami do nabierania sałaty w kształcie słońca i chmurki, potrójnymi nożyczkami do cięcia ziół (w życiu nie używałam bardziej beznadziejnego gadżetu kuchennego). Z gazet powyrywałam tylko te przepisy, które mam zamiar wypróbować w ciągu najbliższego tygodnia. Farby arylowe w spray’u do pomalowania własnoręcznie zrobionej, turkusowej (w zamierzeniu) patery – out. I tak jej nigdy nie zrobię. Nie używam pater. Już prędzej kupię gotową, choć też nie wiem, na jaką okazję. Do kosza, do kosza, do kosza.
Dopiero później w ręce wpadła mi „Książeczka minimalisty”. I zrozumiałam, że moje porządki były tylko początkiem. Zmiana zaczyna się, przebiega i trwa głównie w głowie. Chodzi o nastawienie – eliminowanie rzeczy materialnych, żeby zrobić miejsce na przestrzeń, swobodę i poczucie, że nic mnie nie przytłacza i nie jest niepotrzebne. O skupienie się na działaniu, a nie na posiadaniu. Na kolekcjonowaniu doświadczeń, miłych chwil i niezapomnianych przeżyć zamiast na zbieraniu miliona ozdób, które ostatecznie zawsze lądują na a) regale, b) stoliku nocnym, c) komodzie. Nie, nigdy się nie przydadzą i zawsze będą wyglądały tak samo beznadziejnie.
Leo Babauta zwrócił jeszcze uwagę na jedną fajną rzecz: na planowanie. Chodzi nie tylko o posiadanie różnych rzeczy, ale też o organizowanie swojego czasu i podejście do swoich zobowiązań. Pomyślicie, że facet chyba upadł na głowę albo jest starzejącym się kawalerem. Nic z tych rzeczy: ma szóstkę dzieci, ogromny dom i żonę, która bynajmniej nie jest ascetyczną materialistką. Upraszczając swój grafik i – mówiąc już najbardziej wprost – wywalając z niego nadmiar rzeczy, zaczyna zwracać się uwagę na swoje prawdziwe potrzeby, zaczyna się robić to, co naprawdę się kocha. Jednocześnie normalnie pracując i zarabiając na utrzymanie.
Jednak nie przemawiają do mnie w ogóle rozdziały o minimalnym jedzeniu, minimalnym fitnessie i całkowitym wyeliminowaniu ze swojego użytku papieru.
Po kolei. Jedzenie. Rada autora jest prosta: jeść mniej. OK. I na tym może warto by było poprzestać. A tu jak na złość rozpęd: jedzmy mało, nieprzetworzone, a najlepiej surowe i niemięso. Winszuję, ale u mnie ten pomysł odpada. Za to świetnie sprawdzają się małe porcje i dobra jakość produktów. Zresztą nigdy nie wyobrażałam sobie zamieniać jakości na ilość, nie w kwestii jedzenia.
Druga sprawa – minimalny fitness. Zamiast ćwiczyć codziennie po godzinie lub dwóch można ćwiczyć raz w tygodniu po 15-20 minut, za to intensywnie. To teza autora, nie moja. Z całym szacunkiem, w ten sposób można co najwyżej nabawić się skurczu w nodze. Mam osobistego trenera w domu, mniej więcej orientuję się, na czym polega regularne ćwiczenie i jakie korzyści za sobą niesie. Owszem, każdy ruch jest ważny i potrzebny, nawet jeśli jest to szaleńczy bieg do autobusu raz na ruski rok. Ale w kwestii minimalnego fitnessu trochę się z Babautą rozmijamy.
I wreszcie sprawa papieru. Mogę niczego nie trzymać, ale regał z książkami muszę mieć. A nawet trzy, na których książki i tak już przestają się mieścić, więc pewnie za niedługo będzie czwarty. Nie potrafię zbierać zdjęć na CD i DVD, przepisy w zakładkach mi giną, nie pamiętam, do którego folderu wsadziłam ważną fakturę albo umowę, którą muszę odszukać na wczoraj. Nie potrafię notować kluczowych spraw w Wordzie, muszę mieć notes i milion kartek na zapiski. Nie prowadzę dziennika w sieci, tylko w zeszycie.
Podsumowując: pierwszą połową książki się zachwyciłam, drugą nieco rozczarowałam. Rozumiem też, że autor to mężczyzna, któremu do szczęścia potrzeba dwóch podkoszulków, jednych krótkich i jednych długich spodni oraz pary sportowych butów. Mnie nie. No po prostu… nie. Kobiety mają inne potrzeby i sam Babauta szczerze przyznaje przy końcu, że w pewnych kwestiach jest bezradny i nie rozumie na przykład, do czego jego żonie służy cała sterta kosmetyków, które stoją na półce w łazience.
LEO BABAUTA – KSIĄŻECZKA MINIMALISTY. PROSTY PRZEOWDNIK SZCZĘŚLIWEGO CZŁOWIEKA
przeł. Maksymilian Gutowski
Wydawnictwo Helion
Seria psychologia | sensus
Gliwice 2014
s. 104
format A5, miękkie okładki
ocena: 5/10