Książka, która miała ną wstrząsnąć. Ba! Idźmy z rozmachem – miała wstrząsnąć (a nawet podobno już wstrząsnęła) całym Krakowem. Efekt? Sześciu fanów powieści na Facebooku.
Czytałam ją miesiąc temu i najlepszym dowodem na to, że nie było warto jest to, że już nawet nie pamiętam, o czym była. Ale poczekajcie, spróbuję. Była zbrodnia, była zagadka i Kraków. Była też Belgia, ale za nic w świecie nie mogę sobie przypomnieć jak akcję osadzoną w Krakowie autorowi udało się przenieść do Brugii. Poddaję się. Muszę zerknąć na ostatnią stronę okładki.
Już wiem! Głównym bohaterem był, jest, Kornel Rączy – dziennikarz śledczy, który niejedno w życiu już widział i w związku z tym „dawno temu przestał dziwić sie światu”. Tymczasem w zalanej deszczem Belgii polewa się też krew, a obok denata policjanci znajdują kartkę z limerykiem. Kiedy dochodzi do drugiego morderstwa, co takiego leży przy zwłokach? Limeryk. Wkrótce potem dochodzi do trzeciego morderstwa i na co natykają się stróże prawa oraz Rączy? Limeryk? Ej, no skąd wiedzieliście?
Dlaczego wszystkie polskie kryminały są do bani? Może to nie nasz gatunek narodowy (piszę to będąc jeszcze przed skończeniem lektury najnowszego Krajewskiego, więc obym się myliła). Wszystkie historie z dreszczykiem są bardziej z drgawkami zniesmaczenia, a nie grozy. Brakuje mi w nich sprytu, inteligentnych wybiegów w narracji, prawdziwych łamigłówek. A przynajmniej, jeśli już na tamto nie mogę liczyć, porządnej narracji. Tymczasem za każdym podejściem czuję się, jakbym była zmuszana do czytania wypocin w pamiętniku młodego dziewczęcia, które pisze tak jakoś ładnie, acz nieskładnie.
Janusz Mika – Limeryki zbrodni
Wydawnictwo Helion
Gliwice
s. 209