Na Czarnogórę miałam ochotę już dawno. Ogromnie chciałam tam pojechać i ta chęć człapała za mną krok w krok od dobrych kilku lat. Zapakowałam się w walizkę, torbę wielkości drugiej walizki wyładowałam książkami i byłam gotowa. Ruszajmy o 4, żaden problem, w tej chwili jestem napędzana marzeniami o kraju-cudzie nad Adriatykiem.
Miewam jeden wakacyjny mankament: nie lubię jeździć w te same miejsca. Właściwie jest to mankament całoroczny, ale nie przepadam też za zimnem, więc siłą rzeczy na zimę chęć na podróże naturalnie mi się hibernuje. Natomiast w lecie: w lecie do głowy uderza mi włóczykijcze eldorado i chciałabym wszędzie tam, gdzie mnie nie było. Więc jest z czego wybierać.
ULCINJ
Nic o Czarnogórze nie wiedziałam. W głowie majaczył mi obrazek plaży, słońca i jakiś bosych stóp. Wymalowałam sobie w głowie piękne krajobrazy, ale… właściwie na podstawie niczego. I cóż z tego. Jedziemy to jedziemy. Przejechaliśmy całą Czarnogórę – celem było Ulcinj, małe miasteczko, które jeszcze kilka lat temu było istotnie małym miasteczkiem, teraz powoli rozrastało się w prężny kurort, w którym w sezonie korkuje się główna ulica. Wieczorami na deptakach ludzi jest tyle, że trudno mi było uwierzyć, w to, co widzę: w małe czarnogórskie miasteczko. Ulcinj to miasto na samym południowym końcu kraju – kilkanaście kilometrów dalej zaczyna się Albania. Kilkanaście kilometrów ma też najdłuższa czarnogórska plaża – właśnie w Ulcinj, w dodatku piaszczysta, co nie jest częstym widokiem w tych rejonach. Do tego wszechobecne gaje oliwkowe, figowce rosnące przy drogach, mnóstwo drzewek pomarańczowych, cytrynowych, dojrzewających granatów, wybuchające sokiem winogrona i pnącza z kiwi wijące się ponad głowami. Lepiej być nie może. I jeszcze ta kuchnia: owoce morza, świeże ryby, arbuzy sprzedawane z wielkich arbuzowych piramid, jabłka toczące się pod stopami. No raj!
JEDŹ I SIĘ NIE ZATRZYMUJ
Podróż przez pół Serbii (po przystanku w Belgradzie) i całą Czarnogórę była bardziej niż męcząca. Czujność na maksa, bo drogi wiją się serpentynami pomiędzy i przez góry. Jest stromo, jest wąsko i bywa mało zabawnie, gdy tir wyprzedza tir z naprzeciwka. Na zakręcie.
Pierwsza uwaga: na stacjach benzynowych nie macie co liczyć na sensowną kawę. Kawy zwyczajnie na nich nie ma albo jeśli jest, to stanie się waszym niezapomnianym wakacyjnym smakiem i to wcale nie dlatego, że taka dobra. Uzbrójcie się więc w cierpliwość lub przygotujcie sobie wcześniej termos z kawą lub herbatą – na bank przyda wam się w podróży przez Czarnogórę. Ta kawa poniżej była wyjątkowa: tak, była niedobra i tak, ten kubek był masakrycznie obtłuczony, ale przynajmniej dostałam ją w kubku z twardego materiału.
GDZIE JEST MOJA KAWA
Gdzie więc ta pyszna kawa? Pierwszy dzień minął na podróż, drugi na wstępne ogarnięcie się i doczłapanie na plażę, ale trzeciego dnia w ciało odcięte od kofeiny zaczęła zakradać się desperacja. Naprawdę miałam ochotę na dobrą, aromatyczną, pachnącą kawę. Pyszną. Bez cukru. Z ciasteczkiem. Gdzie jest moja kawa?!
TYGIELKI
Czarnogóra nie różni się od reszty Bałkanów: w domach króluje kawa parzona. Tu jednak kończą się podobieństwa. Kawa jest bardzo inna w smaku od tej, którą dostaniecie w Chorwacji czy w Serbii: czy to w domach, czy na uliczkach któregoś z miasteczek. Może chodzi o sposób wypalania, może o subtelne różnice między ziarnami, z których przygotowuje się napoje.
Kawa, o której chcę napisać, nazywa się różnie: kawą po turecku, po bałkańsku, domową, po czarnogórsku. Oczywiście w sąsiedniej Serbii obowiązuje nazwa kawa po serbsku. To nie jest zwykła parzona kawa zalewana wrzątkiem albo gotowana w wielkim garze. Jej przygotowanie to cała filozofia, tak jak w Azji rytuał picia herbaty. Są różne szkoły: jedna mówi, że napój trzeba zaparzać kilkukrotnie, inna sugeruje tylko raz. Wspólne jest to, że nie można dać się kawie zagotować. No dobrze, ale zacznijmy od początku. Potrzebny jest tygielek. Dostaniecie go wszędzie: w marketach, w małych sklepikach, pamiątkarniach.
To wysoki garnuszek z szerszym dołem, dzióbkiem i długą rączką (džezva). Trzeba wlać do niego tyle wody, ile mamy uzyskać napojów. Wsypuje się sporo mielonej kawy (tutaj są różne szkoły – czasami też od razu wsypuje się cukier) i powoli miesza, aby kawa stopniowo opadała na dno, jednocześnie podgrzewając ją na małym ogniu. I teraz najważniejsze: napój zacznie się podnosić. Nie można dać mu wykipieć, ponieważ wtedy straci piankę, a to jego znak rozpoznawczy. Szybko zdejmuje się kawę z ognia i daje chwilę, aby przestygła. Potem podgrzewa się ją ponownie, znowu nie dając jej wykipieć, i jeszcze raz. Tradycyjnie podaje się ją w fildžan – miniaturowych filiżankach, które nie mają uszka. Czarnogórcy bardzo lubią sami mielić kawę w małych ręcznych młynkach, jest ich sporo w sklepach.
Tak przygotowanej kawy raczej nie pije się z mlekiem. Raz, że to zupełnie nie ten smak, dwa, że fusy. Spotkałam się też z pomysłem, żeby fusy przecedzać przez sitko, ale nie jestem pewna, czy to nie jest tylko ukłon w stronę turystów z zachodu i północy, którzy mogą nie być przyzwyczajeni do takiego rodzaju kawy.
JAK CZYTAĆ MENU
W knajpach jest bardziej turystycznie. O dziwo, najlepszą kawę piłam… na plaży. Kawa nie jest droga, kosztuje między 1 a 2 euro, w zależności od wybranego wariantu. Kawy mleczne są mało mleczne. Bardzo podobne do włoskich, cappuccino ma niewielką ilość mleka i jest mocną kawą, coś na kształt naszego flat white. Podobnie jest po drugiej stronie Adriatyku, za to inaczej niż w Serbii (tutaj kawa bywa łagodniejsza). Aby napić się kawy o mocy cappuccino, zamówcie sobie latte. W większości lokali w menu znajdziecie kawę rozpuszczalną – nie wiem, co oni mają z tą kawą, ale jest, figuruje i jest zwykle tańsza niż pozostałe. Dopytajcie też dokładnie, jeśli zamawiacie mleczną kawę, co kryje się pod nazwą tej, którą wybierzecie. Czasem latte to latte, a innym razem cappuccino, a mocha nie zawsze jest czekoladowa. Często tez kawa z mlekiem ma więcej mleka niż cappuccino. Czarnogórcy są niesamowicie otwarci na turystów, do tego bardzo lubią Polaków, chętnie mówią po angielsku i rwą się do pomocy, jeśli widzą, że się człowiek gubi.
Przy okazji menu: nastawcie się na wesołe warianty karty dań – każde miejsce tłumaczy sobie kartę na inne języki. Właściciele kawiarni i restauracji wychodzą z założenia, że kilka języków to kilka języków: w menu pojawia się zatem lista potraw i napojów czasem po angielsku, innym razem po francusku, serbsku, chorwacku, rosyjsku, niemiecku i dużo częściej niż w Serbii po polsku. Albo we wszystkich tych językach na raz. W Czarnogórze używa się dwóch alfabetów: chorackiego i cyrylicy serbskiej, choć tej drugiej dużo rzadziej. Alfabet chorwacki nie znaczy, że obowiązuje język chorwacki – nie, nie, Czarnogórcy mają swój własny język, za to używają zapisu jak ich sąsiedzi z północnego zachodu.
I nie pomylcie się: Czarnogóra nie jest jak Chorwacja, tylko bardziej na południe. Każdy kraj byłej Jugosławii jest inny, ma swoje własne cudownie wyróżniające go cechy, zwyczaje, ludzi, dla których ważne są inne rzeczy. Warto poznać czarnogórską kulturę na spokojnie, mając oczy szeroko otwarte i nie bojąc się próbować nowych rzeczy. A najlepiej zacząć od kuchni. Na głodnego nic nie zdziałamy. I oczywiście dać się zaprosić na tradycyjną bałkańską kawę w tygielku – ten smak jest niezapomniany.