Tytuł może być trochę mylący – bo oto na półce w księgarni pyszni się dziennik, który wcale nie jest dziennikiem. Albo inaczej: jest pusty.
To nie błąd – taki ma być. Kiedy pierwszy raz go zobaczyłam, zaśmiałam się w głos: Beata Pawlikowska zaprojektowała zeszyt do zapisków podczas podróży? No proszę Was! Wydawnictwo dorzuciło twardą oprawę i brązową gumkę i oto można nabyć bardziej designerską wersję starego zeszytu. Jakieś 5 razy droższą.
No i tak było, dopóki nie dostałam dziennika w prezencie. Rzuciłam na dno szuflady, w myślach układając sobie listę osób, którym mogę podrzucić felerny prezent dalej. I tak leżał tam, dopóki przy okazji pakowania walizki na wakacyjny wyjazd, nie wpadł mi w ręce. Pomyślałam: a co mi szkodzi? Bagaż i tak już mam ciężki, jeden klamot więcej nie zrobi różnicy. I tak „Dziennik podróży” pojechał ze mną nad morze. W pierwszy wieczór siadłam z nim przy stole, otwarłam na pierwszej stronie i zamarłam z piórem w ręku. Bez sensu. Co ja mam w nim notować? Swoje przemyślenia? Nie, jakoś tego nie czułam. To może zgodnie z przeznaczeniem przynajmniej spiszę jakieś wydatki albo rozpiszę się o tym, co dziś widziałam? Odpada. Codzienny dziennik już mam i używam do tego celu zwykłego zeszytu A4 w kratkę.
Energii i zapału starczyło mi tylko na zapisanie w punktach najważniejszych wydarzeń. Następnego dnia też. I kolejnego, i jeszcze jednego… Poświęcałam temu dwie minuty dziennie. Pierwsze skojarzenia, obserwacje – obrazy i wspomnienia, które chciałabym, żeby kojarzyły mi się z wyjazdem w konkretne miejsce. I wiecie co? Tak mi się spodobało, że zaczęłam zabierać dziennik ze sobą w każdą podróż – dwutygodniową, weekendową, jednodniową i pięciogodzinną. Jest nieduży (A6), więc łatwo można go upchnąć do torebki. Gumka, na którą psioczyłam, okazała się przydatna, kiedy zaczęłam pakować do środka milion ulotek, zużytych biletów i innych pamiątkowych śmieci.
Oczywiście, że nie przestrzegam porządku i przeznaczenia poszczególnych stron – żółte kartki opatrzone nagłówkiem „słówka i wyrażenia” wcale nie pomagają mi w nauce języków obcych, a na czystych stronach do szkicowania nie ma moich rysunków – są za to uwagi zapisane drobnym maczkiem. Całość polubiłam. Pewnie niektórzy potrafią zebrać się w sobie i zrobić taki dziennik podróży ze zwykłego zeszytu, ale ja jestem papierniczą gadżeciarą i summa summarum jeszcze się nie zdarzyło, żeby mnie taka rzecz jak „Dziennik podróży” nie zaczęła kręcić.
Zwracam więc godność. Cieszę się, że go mam. Jest zwyczajnie prościej.
Beata Pawlikowska – Dziennik podróżnika
Gruner + Jahr
Warszawa 2013
„Dziennik podróżnika” dostałam niespodziewanie jako niespodziankę od Merlina. Dziękuję, to był bardzo miły gest.
Comments
Z góry przepraszam za przyziemne pytanie, ale kiedy pojawi się obiecany przepis na domowe hamburgery?;)
Author
O, dziekuję za przypominajkę! W weekend? Tak planuję :)
Tak się jeszcze zastanawiam, czy nie kupić tej książki na wyjazd. Pytanie, czy chce mi się ją ze sobą dźwigać :D