Po wakacyjnej nauce robienia steków, przyszedł czas na drugie flagowe danie mięsne – burgery. W poprzednim „moo-moo-owym” wpisie drobiazgowo opisałam lokal i moje wrażenia z nim związane. Pozwólcie, że daruję sobie więc część zagajeniowo-wprowadzającą i od razu przejdę do rzeczy. O co chodzi z tymi burgerami? Niby żadna filozofia: kupić mielone mięso, wbić jajko, dodać surowej …
Przyznam – miałam opory, czy będą dobrze smakować. Czy będą w ogóle smakować. Pierwsze skojarzenie – tekstura. Drugie – brązowa tektura doprawiona solą. Oj, nie zaczęło się za dobrze. Ale od czego jest możliwość miłego rozczarowania się? W życiu nie jadłam lepszych warzywnych burgerów. Oczywiście, że smakują inaczej niż wołowina – nie będę Was czarować …
Plan na dziś: burgery. Ale samo mięsiwo jeszcze burgera nie czyni. Więc bułka. I odwieczny problem w przypadku pieczywa: skąd wziąć dobry przepis? Bo o ile ten na placek mogę wziąć z głowy, o tyle w przypadku chleba nie dysponuję takimi umiejętnościami (jeszcze). Za dużo bułczanych zakalców mi w życiu wyszło. A tu jeszcze bułki …