Z biografiami jest tak: podobno żeby je polubić, trzeba do ich czytania dojrzeć. Podobno im grubsza, tym lepsza. I podobno też, im bardziej wydaje ci się, że o czyimś życiu wiesz już wszystko dzięki dwóm kliknięciom myszy w googlach, tym bardziej się ze swoją opinią przejedziesz.
„Chodzą słuchy”, że niczego lepszego o Cohenie już nie znajdziecie. Grubszego chyba też nie. Na dwukilogramowe cudo wydane przez Marginesy (a piękne książki wydają, oj tak) zasadzałam się już od dawna – i jak to w takich sytuacjach, chodziłam dookoła, szukałam, aż przestałam i wtedy samo do mnie przyszło. Zamiast odwrócić wzrok i pogardliwie wzruszyć ramionami w geście „teraz to jestem ponad to”, przygarnęłam z najszerszym i najszczerszym uśmiechem w historii zdobywania książek ever. Tak! Chodź do mnie, Leonardzie!
Pięknie wydana i dobrze zresearchowana historia jednego z najbardziej wrażliwych muzyków. I nie mówię tu akurat o wrażliwości muzycznej (nie tylko), ale o wrażliwości w ogóle: zwykłej, codziennej, charakternej. Takiej, która pcha z jednego nałogu w drugi, nie pozwala zostać na dłużej w jednym miejscu, każe pisać, pisać i pisać, jeszcze więcej, jeszcze mocniej. Nie pozwala spać. Każe kochać kobiety z całego serca, a jednocześnie pozwala związać się z jedną z nich dopiero pod koniec życia. Taka wrażliwość, która ślepo wierzy, że trzeba być albo w porządku wobec wszystkich, albo lepiej nie zaczynać być w ogóle. Która zmusza do bezgranicznego ufania ludziom, zawierania umów na słowo honoru, martwienia się o swoich przyjaciół na drugim końcu świata i dziwienia się, że była kochanka nie chce kontynuować przyjaźni, już bez uczucia. Bo do głowy nie przychodzi, że jest w tym cokolwiek nie na miejscu.
Ale wrażliwcy tak mają i wcale nie ma się co temu dziwić. Tak funkcjonują, tak jest im prościej. Inaczej się gubią w świecie, który jest trochę zbyt skomplikowany, bo wkrada się do niego pośpiech, zawiść, kombinatorstwo. Wierzą w to, że ludzie z natury są dobrzy, więc nikt ich nie oszuka (pod koniec życia menagerka Cohena okradła go ze wszystkiego, sprzedając prawa do wszystkich jego utworów, książek, wierszy i rysunków oraz przepisując na siebie 99% jego majątku, 1% wspaniałomyślnie zostawiając artyście), interesują się tym, co inni omijają szerokim łukiem (źródła magnetyzmu piosenkarza? zmięty i zużyty podręcznik hipnozy noszony w kieszeni jego chłopięcych spodni), widzą więcej niż inni (emocji, powiązań, symboli, potrafią odczytywać informacje nie wprost) i naprawdę są święcie przekonani, że życie można oprzeć na chłopięcych marzeniach.
Bo można.
Historia spisana przez Simmons ląduje na półce z porządnymi biografiami. A to rzadkość. Do snucia opowieści o czyimś życiu trzeba mieć niebanalny dryg, w dodatku umieć zrobić to tak, że główny (żyjący!) zainteresowany jest z niej zadowolony. Wielki podziw za wyciągnięcie na światło dzienne najdrobniejszych szczegółów i niezlekceważenie informacji, które na pierwszy rzut oka mogły wydawać się nieistotne – a w całej książce okazały się w kilku miejscach kluczowe. Sześćset stron robi swoje. I to, że przez kilka źródeł „Leonard Cohen. Jestem Twoim mężczyzną” została uznana za pierwszą pełną biografią muzyka: najbardziej obszerną, z największą ilością wiarygodnych źródeł i odnośników. A ode mnie w bonusie też to, że napisana tak sprawnie, że czyta się ją z dziką przyjemnością w minutę dziesięć, żeby w drugiej minucie chcieć jescze raz.
Sylvie Simmons – Leonard Cohen. Jestem Twoim mężczyzną
przeł. Magdalena Bugajska
Wydawnictwo Marginesy
Warszawa 2013
s. 600
format b5, twarda oprawa