Marcin Mińkowski – Tam, gdzie nie ma coca-coli

Najpierw usłyszałam tytuł. Pomyślałam: mhm, pewnie kolejna książka o dietach. Czyli nudy. Później zobaczyłam okładkę (oho, diety pa pa). Po przekartkowaniu wiedziałam już, że bardzo chcę przeczytać.

cola

Powiedzieć, że mam mieszane uczucia wobec tej książki, to mało. Udało mi się przy niej zasnąć, to znowu nie mogłam się oderwać, chwilę potem ziewałam niemiłosiernie, żeby pod koniec poczuć to cudowne „A to już? Ja chcę więcej!”. Ale zacznijmy od początku. Mińkowski porwał się na rzecz teoretycznie niemożliwą – napisanie dobrego reportażu o Afryce. Po Kapuścińskim prawie nikomu się to nie udało (prawie – tu ukłon w stronę Pawlikowskiej i może trochę Cejrowskiego), a już na pewno nikt nie zdołał mu dorównać. Tak, przeczytałam całego Kapuścińskiego. Niektóre książki nawet kilka razy. Tak, wracam do nich co jakiś czas. I tak, mam przez to wygórowane wymagania dla wszystkich, którzy porywają się na opisanie Afryki w jednej książce.

Szczególnie kiedy było się na czarnym lądzie, jak Mińkowski, kilka razy i nie licząc przerw, zaledwie kilka miesięcy. Moim skromnym zdaniem, nie da się w ciągu tych kilku wyjazdów, poznać prawdziwej Afryki. Można jej trochę liznąć, dotknąć tego, co znajduje się na powierzchni, zapamiętać opowieści zasłyszane w jednej z wiosek na pustyni. Ale nie da się zżyć z ludźmi, poczuć, a nie tylko poznać, ten kontynent takim, jakim on jest. A jest nie tylko ogromną barwną plamą na mapie świata – Afryka to styl życia, stan umysłu, to religia. Bo tam wszystko jest magiczne.

cola2

Książka na początku mnie rozczarowała. Pierwszych kilkadziesiąt stron to oczywistości: kolonie, handel, europejskie imperia. To bardzo ciekawe, naprawdę, ale nie w reportażu. Reportaż to opowieść szczegółami: tupotem dziecięcych bosych stóp, potem spływającym po czole z upału w nocy, cieniem mierzonym w centymetrach, jakie rzuca zabłąkane źdźbło trawy na pustyni. Tego mi na początku zabrakło. Potem jest już ciut lepiej: jest prawdziwa relacja, a nie puste uogólnienia. Książka powoli się rozkręca i im dalej, tym staje się bardziej reportażem. Pod koniec reportersko-podróżnicze pióro Mińkowskiego hula już na całego. I tylko szkoda, że nie jest tak od początku. Gdyby tak było, mogłabym Tam, gdzie nie ma coca-coli polecić z czystym sumieniem. A tak – mogę polecić książkę od połowy.


colaMarcin Mińkowski – Tam, gdzie nie ma coca-coli

Wydawnictwo Pascal

Warszawa 2011

s. 320

 

 

 

 

Comments

  1. Kuchareczka

    Anonimowy gościu – ostatnią rzeczą, jaka by mi przyszła na myśl jest takie skojarzenie, jak Twoje. Wybacz, jeśli uraziłam Twoje uczucia – nie zrobiłam tego celowo.

  2. kasia

    Anonimowy, to się czepia – bez ujawniania się każdy jest „mocny w klawiaturze”. Mi się bardzo podobają twoje muffinki. Książka – tak jak piszesz, już mniej. To fajnie, ze recenzujesz szczerze, a nie wystawiasz laurki.

  3. Majana

    Śliczne te muffinki!:) Czarny Ląd – czarne muffinki, nic w tym złego.
    Do książki pewnie nie sięgnę, częściowo z powodów, które opisałaś (dziękuję za recenzję), a częściowo dlatego,że po prostu na razie nie mam chęci na reportaż.
    Ale jak będę miała to Cię zapytam,który najlepiej poczytac, możemy tak sie umówić?
    Ściskam:*

  4. Anonymous

    A ja chciałam tylko zwrócić uwagę na pewną rzecz – skoro mam wlać do miski 4/5 czekoladowej masy, to co z pozostałą 1/5? ; )

  5. Kuchareczka

    Madziu – pewnie, że ci doradzę, na co będziesz miała ochotę :)
    Sue – ach, dziękuję! :)

    Ach, błąd! W oryginalnym przepisie była polewa czekoladowa z 1/5, a ja jej nie użyłam. Już poprawiam, dziękuję :)

  6. dotblogg

    świetne muffiny:)) i muffinowe foremki! pierwszy raz przeczytałam o indeksie coca-coli, interesujące jak świat, w którym żyjemy przyjmujemy jako normę..:)
    uściski!
    J

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *