Moją pierwszą reakcją na zapowiedź książki było: oho, znowu?
Szymon Hołownia jest naczelnym polskim popkaznodzieją. Co kilka miesięcy natykam się w księgarni na jego nową książkę, w Newsweeku regularnie widzę jego felietony, a gdybym zakodowała sobie pod którymś numerkiem na pilocie Religię.tv, pewnie i w telewizji migałby mi co jakiś czas.
Ludzie na walizkach to dwadzieścia wywiadów, które Hołownia przeprowadził w swoim programie o tym samym tytule właśnie w Religii.tv. Ci, którzy w Hołowni widzą ewangelizująca instytucję medialną, rozczarują się. Bo to nie są wywiady z księżmi, siostrami zakonnymi i braciszkami emanującymi świętym blaskiem (choć cztery osoby są faktycznie nieświeckie – wśród nich ksiądz Adam Boniecki), a z ludźmi, którzy wcale nie mają potrzeby dzielenia się swoimi wizjami zbawienia – zamiast tego chcą tylko (aż?) powiedzieć o tym, co przeżyli. Hołownia nie siedzi przed nimi z kartką, na której ma rozpaczliwie wielkimi literami napisane „zadaj pytanie o Boga!” i nie przebiera nóżkami w oczekiwaniu na odpowiedź.
To rozmówcy Hołowni mają głos i to oni decydują, co powiedzą, a czego nie, jaki temat poruszą, a jaki przemilczą. Nie będzie o Bogu? Świetnie. Wywiad z homoseksualistą? Czemu nie? Z ateistą? Jak najbardziej!
Czy Hołownia jest prasową maszynką do nawracania? Jedni twierdzą, że uprawia nowe kościelne dziennikarstwo, drudzy przyklaskują mu i najchętniej pisaliby o nim rozprawy naukowe, a znam też takich, którzy czytają go i oglądają dla jego poczucia humoru. A ja? Jestem gdzieś pomiędzy. Bo Hołownia mnie Ludźmi na walizkach nie nudzi. Niczego nie narzuca. Swoich rozmówców nie nawraca i nie wpadł na szczęście na pomysł wyciskania z nich na siłę uduchowionych sentencji, które co poniektórzy spodziewaliby się przeczytać i usłyszeć.
Pisałam już kiedyś, że uwielbiam czytać wywiady. Pod warunkiem, że są nieprzegadane, że dziennikarz, który pyta, nie wywleka w rozmowie swoich pomysłów na życie, nie narzuca, tylko kieruje rozmową tak, żeby rozmówca czuł się bezpiecznie, otworzył się, powiedział to, na co ma ochotę, a resztę przemilczał. Hołownia zdaje egzamin. Nie miałam takiej pewności na początku, gdy sięgałam po książkę – bo pierwsza część Ludzi na walizkach może nie tyle, że mnie rozczarowała, ale była mocno przeciętna. Nie było źle, ale dobrze też nie. A ci ludzie podobają mi się bardzo.
Razi mnie jednak wypiska na tylnej okładce, że Hołownia odkrywa, jak silny może być człowiek i jak poradzić sobie z cierpieniem. Często prowokuje, pyta o bunt wobec Boga, o to, czy można pogodzić się z takimi doświadczeniami. Odpowiedzi, które słyszy, mogą nas wiele nauczyć. Jestem uczulona na książki, które są zachwalane jako zawierające głębokie przemyślenia o życiu i śmierci – książka sygnowana sensem życia na kilometr pachnie mi podejrzanie. Czytam i zostaje mi w głowie tylko: edukacyjna martyrologia.
A tak nie jest. To jest prosta książka, prosty zbiór rozmów z ludźmi, którzy przeżyli rzeczy, o których każdy z nas myśli: No tak, zdarzają się, ale żeby mnie?? A jakby tak się zastanowić, że może to mnie nie jest takie mało prawdopodobne, możnaby na niektóre sprawy spojrzeć inaczej. Jak ta dwudziestka ludzi. Dla których sukcesem największym na świecie jest codzienna możliwość wstawania z łóżka, samodzielne ugotowanie obiadu, szczęśliwe przeżycie dnia do końca. Ludzie dodają otuchy. Są najprostszym lekarstwem na wszystkie wygórowane ambicje, wyścig szczurów, poczucie, że trzeba być lepszym, lepszym, coraz lepszym!
Wcale nie trzeba. Bo ostatecznie, co by się stało, gdybyśmy odpuścili? Nic.
A być może, co co po niektórym może wydać się czystym szaleństwem, bylibyśmy nawet odrobinę bardziej szczęśliwi? Jak ludzie z walizkami w ręku. Mimo że stracili najbliższych, niektórzy są ciężko chorzy, inni żyją ze świadomością, że mają przed sobą góra 3 miesiące życia, że rak wrócił albo że muszą walczyć o życie kogoś bliskiego. Wtedy odkrywa się, na czym polega szczęście.
Szymon Hołownia – Ludzie na walizkach
Kraków 2011
Wydanie I
Stron: 256
Wydawnictwo: Znak
Comments
Asienko ja jestem pies na serniki, a Twoj podoba mi sie niezmiernie! A Holownie czytam, a jakze…
kolor tego sernika jest bardzo, bardzo kuszący :)
Co do książki – przydałaby mi się taka lektura. Po przeczytaniu recenzji dochodzę do wniosku, że dawno nie czytałam czegoś „na uspokojenie” – a te ludzkie historie przedstawiają się jako naprawdę skuteczna odtrutka na szalony wyścig szczurów. Chyba wiem, na co przeznaczę najbliższe kieszonkowe :)
I bardzo dobrze, że wsiadłaś do pociągu, dzięki temu taki piękny sernik powstał:) Książek pana H. jeszcze nie czytałam, ostatnio mam wilczy apetyt na polską fantastykę:)
Kusisz tym sernikiem, okropnie wręcz ;) Cudo :D
Edukacyjnej martyrologii zdecydowanie nie mówię, ciastku TAAAK, a ciastu zjedzonemu przy lekturze Szymona nawet większe TAAAAAK :))
Lubię tego Pana, nawet kiedyś się z nim chciałam na randkę umówić? ;)
ma swietny kolorek i na pewno smakuje wybornie:)
Fantastyczny ten sernik ! Ślinka cieknie :).
A Hołownię musze kiedyś dorwać,bo już kiedyś mi tu narobiłaś chęci ;)
Miłego weekendu:)
Madziu, nawzajem! Hołownia ma według mnie lepsze i gorsze ksiazki, ta jest dla mnie tą lepszą.
Nemi – a ja z kolei za fantastyką nie przepadam, choć czytalam ostatnio ksiazke z tego gatunku, która bardzo mi się podobała.
Babeczki, dziękuję za wszystkie miłe komentarze, zrobilo mi sie bardzo milo, kiedy je przeczytalam :)
Zakochałam sie w kolorze tego sernika :)
Sernikowi mówię TAK!!! a Hołowni… chyba nie. Mimo świetnej recenzji w Twoim wykonaniu książka nie dla mnie. Może mi po prostu Pana Hołowni za dużo? pozdrowionka.