Philip Levine – poeta, eseista i tłumacz. 85-latek. Zanim nie sprawdziłam, ile ma lat, myślałam, że jest wrażliwym i trochę zbyt refleksyjnym 30-latkiem, który rozczarował się nowoczesnością.
Pudło. Autor urodził się w 1928 roku w Detroit w rodzinie emigrantów o rosyjsko-żydowskich korzeniach. Jego wiersze są przepełnione miastem, hukiem maszyn i ryczącymi samochodami. Ale jednocześnie z tyłu głowy zapala mi się czerwona lampka, że to już nie jest miłość. Etap zafascynowania Levine ma dawno za sobą. Teraz pozostała mu tylko szara rzeczywistość poodzierana z resztek magii. Początkowe zauroczenie przeszło w rutynę i zostały tylko szare bloki, przepełnione śmietniki i pojani robotnicy. Dokładnie takie są te wiersze.
Za oceanem nazywa się go zresztą „jedynym amerykańskim poetą proletariackim”. Jego poezja jest mocna, buntownicza, wyczulona na niesprawiedliwość społeczną, rasizm i anarchizm. Podejrzewam, że gdyby w Polsce nie było komuny, poeci poszliby w podobne klimaty.
To zupełnie nie mój styl – poezja jest trudna, momentami męcząca. Każdy wers jest cięższy od poprzedniego i kiedy dojdzie się do końca utworu, naprawdę trzeba odsapnąć. Jednak znawcom tematu powinno się spodobać. Bo jako nie-znawca nie mam wielkiego prawa do wygłaszania opinii na temat Philipa Levina.
Philip Levine – Miasto marzeń. Wybór wierszy
tłum. Ewa Hryniewicz-Yarbrough
Wydawnictwo Znak
Kraków 2013
s. 82