Cristian Alarcon, argentyński reporter, trafia do Buenos Aires. A może raczej sam pcha się dokładnie w sam środek świata, gdzie przyjaźnie i interesy przypieczętowuje się nie mocnym uściskiem ręki, ale białymi kreskami, wdychanymi przez zielone zawiniątka. Sukcesu nie przelicza się na dolary, ale na ilość sprzedanych półgramowych działek albo przetransportowanych pod czujnym okiem pracowników lotniska kilogramów narkotyku ukrytych we własnym żołądku. Jeden gwałtowny ruch, jedno zapomnienie się i ścianka opakowania może rozerwać się, fundując mulicy, dziewczynie przewożącej towar, ostatnie zlecenie w życiu. Nie robi się tego dla pieniędzy, bo i tak nie ma luksusowych produktów, które można za nie kupić.
Transas i narkos działają po to, żeby mieć z czego utrzymać własne dzieci, które często gardzą nimi i donoszą na nich władzy. Jeśli jesteś transą, w najlepszym wypadku może cię okraść i znienawidzić rodzony syn. W najgorszym – najlepszy przyjaciel może z kamienną twarzą zastrzelić cię serią z karabinu.
W Buenos Aires kobiety muszą być twardsze od swoich mężów, a mężczyźni ani na chwilę nie mogą się zapomnieć i chcąc odpocząć, naiwnie położyć się w hamaku w swoim ogrodzie. Bo żona usłyszy tylko strzały, po których może zrobić tylko jedno: spakować się, wziąć dziecko na ręce i wyjechać handlować gdzie indziej. Każdy w Buenos Aires jest kimś – jeśli nie dilerem, to przemytnikiem, drobnym złodziejaszkiem albo prostytutką. Alarcon nie widzi tylko marginesu, to raczej margines w Buenos Aires jest tak duży, że nie pozostaje wiele miejsca na inny sposób na życie.
Cristian Alarcon – Ja, transa
przeł. Marcin Sarna
Wydawnictwo Karakter
Warszawa 2012
s. 336