To była jedna jedyna książka, którą mogłam czytać przez sesję. Nie dlatego, że miałam czas, bo nie było go wcale, ani dlatego, że musiałam ją przeczytać – wcale nie. Zafon jest jedyny, któremu udaje się skłonić mnie do czytania, kiedy mam już po dziurki w nosie czytanych przez cały dzień i pół nocy zapisanych drobnym maczkiem notatek. I kiedy chciało mi się potwornie spać, Zafon czarował nową książką i zakopana pod kołdrą czytałam do 2 i 3 nad ranem.
Wiedziałam, ze tak będzie. Bo Zafona uwielbiam, zresztą piszę o tym przy okazji ukazywania się każdej nowej książki. Za to, że pochłaniam go na raz, zawsze żałując, że to już koniec (niezależnie, czy ma miliard stron jak Gra Anioła czy Cień Wiatru, czy jest chudziutką Mariną). I za to, że mogę go czytać wszędzie i zawsze jest mi jednakowo obojętne, gdzie jestem: w fotelu swoim lub czyimś. A czasem nawet w ogóle nie siedząc. To niesamowite, że książka pod względem emocji działa na mnie silniej niż film.Światła września są napisane momentami tak, że wstrzymywałam oddech. Siedziałam pozwijana jak kulka, z której wystawała tylko ręka z książką. I czytałam: o fabrykancie zabawek, jego aż za bardzo rzeczywistych, mechanicznych kukłach, o dwójce nazbyt ciekawskich dzieciaków i tym wszystkim, co z tego musiało wyniknąć. Nic więcej nie zdradzę. Inaczej popsułabym całą zabawę.
Carlos Ruiz Zafon – Światła września
tłum. Katarzyna Okrasko, Carlos Casas Marrodan
Wydawnictwo MUZA S.A.
Warszawa 2011
s. 256