Do godziny zero zostały trzy dni, a ja w tym roku nie mam jeszcze ani kupionych prezentów, ani wysprzątanego domu, ani ubranej choinki. Może dlatego, że w ogóle jeszcze nie mam kupionej choinki (dlaczego nie sprzedają ich od razu z przybraniem, no dlaczego?!). Ale dzięki tym nieprzygotowaniom w czasie przygotowań, miałam czas, żeby nadrobić książkowe zaległości. Dokończyłam tomiszcza niedokończone, uszczupliłam stos książek przyłóżkowych i dopchałam regał nowymi tytułami. No i pięknie. Trzeba mieć w święta swoje priorytety.
(Book me a cookie na Instagramie – tutaj :) )
Wśród tegorocznych literackich zaległości była powieść Jessie Burton. Książka z najpiękniejszą okładką, jaką w tym roku trzymałam w dłoni. Grube tomisko, więc przeczytanie go odkładałam jak mogłam na spokojny czas, kiedy nikt ani nic nie będzie mi przeszkadzało w ogłoszeniu i zrealizowaniu dnia pod tytułem „today is cancelled. Go back to bed” – i zakopaniu się w pierzyny po samą szyję, obwarowaniu szeregiem kubków z gorącą herbatą, cytryną, imbirem i miodem, z termoforem plątającym się gdzieś w nogach. I w takich oto pięknych warunkach zamknęłam się w sypialni z „Miniaturzystką”.
Nastawiłam się na długie czytanie, a tu myk! i już. Podziekowałam sama sobie w duchu, że zostawiłam powieść Burton na „przedświęta”, bo okazało się, że to typowa książka własnie na wolny czas. Potrzebowałam odstresowania, relaksu, wejścia w jakąś zmyśloną historię, która w dodatku mnie nie rozczaruję. I taka jest „Miniaturzystka”. Łapie i nie pyta się, czy może i czy wygodnie, wciąga w swoją fabułę i pozwala zapomnieć o bożym świecie. Jest pięknie napisana, z ekscytacją i emocjami wylewającymi się poza okładki.
Historia, która początkowo wydaje się nudna do granic możliwości: 18-letnia panienka wychodzi za mąż za zamożnego kupca, od którego w prezencie ślubnym dostaje miniaturową kopię kamienicy, w której od tej pory ma zamieszkać. Wszystko byłoby dobrze, gdyby było jak zawsze. Ale w nowym domu Nelli Oortman nikt nie jest do końca normalny, choć początkowo wszyscy starają się utrzymywać pozory amsterdamskiej przyzwoitości. Jak łatwo się domyślić, guzik z tego za przeproszeniem wychodzi, gdy na światło dzienne wyłażą czystoludzkie sekrety: cudzołóstwo, nieślubne dzieci, zdrady, kłopoty finansowe i próby zabójstwa – a wszystko pod jednym dachem. Jakby tego było mało, nad wszystkich zdaje sie górować miniaturowy domek, w którym tajemniczo zaczynają pojawiać się przedmioty: meble, figurki domowników i akcesoria dziwnie przypominające to, co rzeczywiście wydarza się w prawdziwym domu. Atmosfera zaczyna robić się jeszcze bardziej nieswoja, gdy okazuje się, że przesyłane przez miniaturzystkę przedmioty i figurki odwzorowują to, co jeszcze nie miało miejsca, a jak się okazuje, trafnie przewiduje przyszłość.
Smaczku całej historii dodaje fakt, że główna bohaterka, Petronella Oortman, naprawdę istniała. Była zamożną holenderską damą, która swój miniaturowy domek opisany w książce meblowała i urządzała pomiędzy 1686 a 1710 rokiem. Zabawka wielkości kredensu znajduje się obecnie w amsterdamskim Rijks Museum, gdzie można obejrzeć go na sali z ekspozycją stałą. W kuchni za szkłem upchane sa miniaturowe niebiesko-białe talerzyki, w sypialni ustawiono parawan z czerwonej skóry, a małe dywaniki w salonie tkane są ręcznie. Jessie Burton wymyśliła życie właścicielki miniatury i zmieniła ją w literacką fikcję.
Domek z książki wygląda tak (według przeliczeń pod koniec XVII wieku przykładowa cena koszuli wynosiła 1 gulden, prosta damska spódnica kosztowała 2 guldeny, wizyta medyka 15 guldenów, koń wraz z saniami 120 guldenów; bogaty kupiec zarabiał około 40 tysięcy guldenów rocznie, sędzia około 9 tysięcy guldenów rocznie, a lekarz około 850 guldenów na rok; koszt domku dla lalek wyposażonego w ciagu kilku lat w 700 przedmiotów wynosił około 70 tysięcy guldenów):
Ocena: 6/10.
Jessie Burton „Miniaturzystka”
tłum. Anna Sak
Wydawnictwo Literackie
wydanie pierwsze
Kraków 2014
stron: 463
twarda oprawa