Przez ostatnie kilka dni żar lał się z nieba, a ja kryjąc się pod kapeluszem, uciekałam do pierwszej lodziarni, jaką znalazłam w zasięgu wzroku. Trafiałam lepiej i gorzej. I wtedy narodził się w mojej głowie pomysł na ranking krakowskich lodziarni. Tych, do których zajrzałam przypadkiem oraz tych, które są już na stałe wpisane w mapę mojego Krakowa. Serwujących dobre i niedobre lody. Te pierwsze ku zachęcie, drugie ku przestrodze.
Mój ulubiony smak to miętowe. I to po nich poznaję, czy lody ogólnie są smaczne czy słabe. Dużą sztuką jest tak dobrać składniki, żeby smak mięty nie dominował, a jednocześnie był wyraźnie wyczuwalny, aby lody były lekko zabarwione na zielono, ale nie czuć było w nich trawy i w końcu żeby były orzeźwiające i nie za słodkie. Na ogół teoria, że jakie lody miętowe, taka cała reszta, bardzo się u mnie sprawdza.
Jest jeszcze cukier – składnik, z którym większość lodziarni przesadza, sypiąc go do śmietanki i żółtek (a czasami, o zgrozo, nie tylko) zbyt hojną ręką. Dla zobrazowania moich cukrzanych preferencji – śmietankowe lody Algidy są dla mnie za słodkie.
Argasińscy, ul. Św. Jana 5
Zaciągnął mnie tam D. Nie wiem skąd wyczaił adres, bo jakoś nigdy specjalnie nie interesował się lokalami gastronomicznymi i gdyby mógł, chodzilibyśmy na okrągło w dwa miejsca, zmieniając od czasu do czasu jedno na drugie, żebym nie marudziła, że jest nudno. Tamtego popołudnia postanowiłam, że marudzić nie będę i dziarsko weszłam do Argasińskich, przy okazji potykając się o próg, który w lodowym ferworze ciężko zauważyć (przy wychodzeniu również wyleciałam z lodziarni z impetem – próg jest zabójczy, patrzcie pod nogi).
Spodobało mi się, że lody sa na wagę i mogę wybrać choćby i 30 smaków, jeśli tylko zmieszczę się w wybranej przez siebie gramaturze (np. 190 g). Nie spodobała mi się za to cena. Siedem i pół złotego za porcję, która gdzie indziej odpowiada dwóm gałkom i kosztuje piątkę? Nie liczę Grycana, tam ceny są porównywalnie wysokie i mają się podobnie do wielkości porcji jak na św. Jana. W dodatku obsługa średnio miła. Młode dziewczyny skrupulatnie odmierzają porcje na elektronicznej wadze: za każdym razem jestem świadkiem, jak perfekcyjnie wyrównują 192 g do 190 g, odejmując łopatkami dosłownie ociupinki z już nałożonych porcji. O litości!
Przebolałabym to wszystko, gdyby lody były rewelacyjne. Ale nie są. Przy wejściu wiszą dyplomy uznania i pochwały na cześć tradycyjnej nowosądeckiej receptury, na bazie której produkowane są lody. Nie kwestionuję domowości przepisu, ale przyczepię się do proporcji. Dla mnie jest za słodko. Po zjedzeniu lodów wcale nie czuję się orzeźniona, tylko zasłodzona i najchętniej pobiegłabym do sklepu po wielką butlę wody, żeby jakoś zabić tę słodycz. Dla wielbicieli bardzo słodkich deserów lody będą OK, jak dla mojego D.
Posłyszałam też od koleżanki, że u Argasińskich sprawdza się połączenie banan-czekolada. Nie sprawdzałam osobiście – lodów bananowych nie lubię, a z czekoladą jakoś nie było mi jeszcze po drodze.
Cena: lody na wagę. Na zdjęciu porcja 190 g, czyli standardowe 2 gałki – 7,50 zł.
Pracownia cukiernicza Stanisława Sargi, czyli legendarne lody ze Starowiślnej 83
Klasyk. Z dala od centrum, a jednak łatwo znaleźć: to tam, gdzie ludzie w wielkiej kolejce tarasują chodnik wzdłuż ulicy Starowiślnej. Lody wyrabiane od pokoleń, niezmiennie te same smaki: waniliowe, truskawkowe, bakaliowe, kakaowe, borówkowe i kawowe. Czasami wedrze się jakieś szaleństwo i powstają np. lody poziomkowe, migiem wykupywane. Duże gałki, kiedyś nakładane szpatułką, dzisiaj już tradycyjnymi łyżkami do lodów. Ale i tak! Smak dzieciństwa i zachwyt, który podziela 3/4 populacji Krakowa i adres, którego szanujący się Krakus nie może nie znać. Bo po prostu nie wypada.
Lody są gładkie, śmietankowe i jednocześnie nieprzesłodzone jak u Argasińskich. Wyrabiane w pracowni nad lodziarnią. Trochę w tym starowiślnolodowym szale też zasługi psychologii – wiadomo, skoro tylu osobom smakuje, mnie też. I coś w tym jest. Ja też się pod tym podpisuję. Nie wiem, czy smakują mi mniej, czy bardziej niż gdzie indziej. Lody ze Starowiślnej są poza konkurencją innych lodziarni i poza rankingami – bo zawsze są najlepsze.
Cena: 5 zł za porcję (dwie spore gałki – na zdjęciu malina już prawie wyjedzona).
Katane, ul. Sławkowska 19
O Katane usłyszałam przypadkiem i… całkowicie zignorowałam. Ot, kolejna lodziarnia w Krakowie. W dodatku na Sławskowskiej – ulicy totalnie niechodliwej pod względem lodów. Ale Katane, jak w takich przypadkach zwykle bywa, nie dawała mi spokoju. Co i rusz natykałam się na jakieś informacje, pozytywne opinie, zdjęcia. Po którymś z kolei „achu” nie wytrzymałam i poszłam. Też bez wielkiego optymizmu, raczej z nastawieniem, że na pewno są przereklamowane, skoro o nich tak dużo dobrego słychać w Krakowie. Tak, żelazna krakowska logika.
Totalne rozczarowanie. Na plus! Lody są cudowne: kremowe, nie za słodkie, bardzo aromatyczne. Właścicielem Katane jest Włoch, który sam przyrządza smakołyki i każdego dnia można trafić na trochę inne smaki – wybór uzależniony jest od tego, na co akurat jest sezon. Duże porcje za niewielką cenę. Bomba, naprawdę. Lody dokładnie takie, jak w Rzymie – a tam lody są najlepsze na świecie. Żadne tam włoskie kręciołki, na których widok mieszkańcy Italii popłakaliby się ze śmiechu. Obługa przemiła, podobnie jak sam pan właściciel, do którego od czasu do czasu przychodzą stali klienci, a on do nich wychodzi i wita się wylewnie.
Jeśli macie ochotę na lody, a akurat jesteście na rynku i chcecie spróbować pewniaka, lećcie do Katane. Ja wyszłam oczarowana.
Cena: 5 zł za porcję widoczną na zdjęciu (podwójna porcja – pojedyncza kosztuje 2 lub 3 zł).
Lody u Jacka i Moniki, ul. Św. Tomasza 9
Kiedyś było pięknie i pysznie. Kiedy byłam mała, tata prowadził mnie za rękę na lody do Jacka i Moniki, które zjadaliśmy zawsze maszerując w stronę rynku i włócząc się uliczkami, wtedy jeszcze szarymi i trochę zapyziałymi, wśród obdrapanych krakowskich kamienic. Nie pamiętam jakie wybierałam smaki ani nie przypominam sobie, jakie lubił mój tata. Pamiętam za to, że lody były najpyszniejsze w całym rynku. Gładkie, puszyste, bardzo mleczne i czuć było, że są domowej roboty: na żółtkach, śmietance i cukrze, z prawdziwymi truskawkami, bakaliami i czekoladą. Podobał mi sie też ogrom smaków do wyboru, podczas gdy w innych lodziarniach można było dostać tylko waniliowe, truskawkowe albo kakaowe, bo nawet nie czekoladowe – szczytem finezji była bakalia albo borówka. U Jacka i Moniki zanim wybrałam spośród kilkudziesięciu kolorowych łakoci, potrafiłam kilka minut lawirować przed szybą, wgapiając się w kelnerkę, która nabierała łyżką gałki we wszystkich kolorach tęczy. Pamiętam jeszcze jedno: nie orientując się w topografii Krakowa, z daleka widziałam lodziarnię, bo ustawiała się przed nią zawsze długa kolejka.
Dziś ani po kolejce, ani po tamtych lodach nie ma już śladu. Została co prawda różnorodność smaków, ale zagubiła sie gdzieś naturalność, nad którą górę wzięły barwniki (vide: wściekłoniebieskie lody smurfowe), aromaty i wyczuwalne w smaku tańsze produkty. Szkoda. Bo miejsce dobrze znane, w samym centrum, z tradycją. Jestem pewna, że z kolorowym baldachimem na rogu ulic Jana i Tomasza nie tylko ja mam dobre wspomnienia z dzieciństwa. Przechodziłam tamtędy wczoraj. Ludzi nie ma, pojedyncze osoby siedzą wewnątrz przy stolikach, sącząc mrożoną kawę i skupiąc kawałek ciasta.
Cena: ok. 5 zł za porcję (1 gałka ok. 2,20-2,50 zł, ceny się wahają).
Cupcake Corner, ul. Bracka 4, Grodzka 60, Michałowskiego 14
Tych lodów jeszcze nie próbowałam, ale zyskują taką popularność w Krakowie, że grzechem byłoby o nich choćby nie wspomnieć. Jak deklaruje Cupcake Corner, czyli sieć kapkejkowych kawiarni w Krakowie: „zero ściemy (półproduktów, gotowych miksów lodowych, past, etc.), 100% naturalne składniki we wspaniałym domowym przepisie na klasyczne amerykańskie lody produkowane na miejscu”. Podobnoż kremowe, serkowe i z kawałkami delikatnych ichnich ciast, dostępne również jako mleczny shake.
Nie sprawdzałam. Ale opinie zebrałam! Lody marchewkowe podobno nie mają sobie równych. Marudzenia słyszałam pod adresem sposobu podania w kubeczku – że mało estetycznie, że psuje cały efekt i że w rożku to by dopiero były fajne. Mnie mówi co nieco tylko to, że są z dodatkiem ich cupcake’ów – a za nimi nie przepadam. Zjeść zjem i w ogóle są przepięknie udekorowane, ale jednak czuć mi w nich trochę sztucznością.
Ale to babeczki. O lodach słyszałam póki co albo dobrze, albo bardzo dobrze. Pozostawiam do osobistego sprawdzenia.
Update z 26.08.2013: Byłam. Sprawdziłam. Zamówiłam jedną porcję, bo… i tu zaczyna się wyliczanka. Bo 12 zł za dwie porcje (czyli mniej więcej 2 gałki) to stanowczo za drogo. Bo nie mogłam zamówić w ramach jednej porcji dwóch smaków (bo nie, bo w kasie nie ma nabitej takiej możliwości, koniec i kropka). Bo lody są w kubeczku, a nie w rożku. Zamówiłam lody marchewkowe, kilka dni później byłam też na czekoladowych. Wrażenia? Słabe. Dla mnie lody są za słodkie. D. pewnie by smakowały, bo on lubi słodycze w ten deseń, ale dla mnie i dla P. było trochę przymulaście. Popiłam kawą. Melduję, kawa dobra.
Brak mi było rożka. Nie przepadam za lodami w papierowym kubeczku i brak mi było rożka. Jednocześnie rozumiem styl Cupcake Corner – może więc zamiast tego rożka, który nie pasuje klimatem do całości, podawać lody chociaż w ładnej porcelanie albo szklanym małym pucharku? A w papierowym kubeczku tylko na wynos? Tak się głośno zastanawiam.
Cena: 6 zł za porcję (czyli 1 smak), co odpowiada tochę większej niż przeciętna gałce – dokładnie tak jak na zdjęciu.
Grycan, Galerie: Kazimierz, Bonarka, M1, Krokus
Do Grycana zaszłam dwa razy – raz zaprowadzona przez przyjaciółkę, która chciała zabrać mnie na podobno najlepsze desery lodowe w mieście, drugi już z D., bo akurat wylądowaliśmy w Bonarce i nabraliśmy ochoty na lody. Pierwsza wyprawa faktycznie była owocna: desery są duże, ze wszystkim, o czym tylko zamarzycie i do tego „na bogato”, bo osobie o normalnym apetycie wystarczy połowa i już ma dość. Druga wyprawa, już na same lody: klęska. Małe, wyskąpione porcje i do tego drogo. Smak jak smak, możecie kupić w sklepie spożywczym i spróbować, który wam najbardziej pasuje. Sorbety na minus (próbowaliśmy cytrynowego i bananowego) – za słodkie, za wodniste, nijakie i przesłodzone. Płyną. Lody lepsze, ale porcje jak dla ptaszków. Dwie gałki wyglądają jak jedna mała gałka ukryta gdzieś na dnie rożka.
Cena: 5 zł za porcję widoczną na zdjęciu (czyli 2 gałki, tfu! gałeczki).
Słodki Wentzl, Rynek Główny 19 & Galeria Krakowska
Nasłuchałam się niemal legend o lodach u Wentzla. Popytałam i sprawdziłam. Szczerze? Bez szału. Lody jak lody, Katane ani lodów ze Starowiślnej nie przebijają. Cafe Mini też ma lepsze. Co nie znaczy, że na Rynku Głównym 19 są złe – sa w porządku, ale takich lodów jest wszędzie na pęczki. P. jadła tam trzy razy lody czekoladowe i za kazdym razem dostawała inne. Z kolei od innej osoby słyszałam opinię, że lody tam są mistrzostwem świata. Dla mnie są przyzwoite. Ale porwać nie potrafią.
W mojej opinii trochę przereklamowane – możecie przejść na drugą stronę rynku i dostaniecie pyszne na Sławkowskiej. Z drugiej strony jeśli żar się leje z nieba i chodzenie po rozgrzanym asfalcie to nie jest coś, co bardzo chcecie w tym momencie zrobić, Słodki Wentzl będzie OK.
Z negatywnych opinii słyszałam, że mają bardzo słabą obsługę, długi czas oczekiwania na przyjęcie zamówienia i desery dużo poniżej przeciętnej.
Cena: 6 zł za porcję (1 gałka = 3 zł)
Cafe Mini, ul. Grodzka 45
Mały lokalik na rogu Grodzkiej i Poselskiej też pokazała mi P. Nigdy tam nie byłam, więc weszłam i rozglądałam się bardziej sceptycznie niż z zachwytem. To zdecydowanie nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Za to kiedy dostałam już lody do ręki, z miejsca się zakochałam. Pyszne. I duże. DUŻE. Jedna gałka jak trzy w innych lodziarniach. Test na lody miętowe zdany. Były pyszne. Nie za słodkie, aromatyczne, gładziutkie. Do tego przemiła, szeroko uśmiechnięta obsługa. Jedyny minus: Cafe Mini jest naprawde mini. Za pierwszym razem gdy weszłam i przy stolikach siedziało już parę osób, a obok kasy zebrał się tłumek, ciężko było ruszyć się w którąkolwiek stronę. Ale taki urok lodziarni.
Tak było jeszcze rok temu. W tym roku P. doniosła, że zmniejszyli porcje, lody nie są już takie jak dawniej i tym samym czar prysł. Wierzę na słowo, choć sama w tegoroczne wakacje Cafe Mini jeszcze nie odwiedziłam. Za kazdym razem, gdy przechodzę obok, nieśmiało kukam do środka, żeby wybadać, czy i jak lody się zmniejszyły – ale jakoś nigdy nie mogę trafić na takie tłumy jak rok temu, a już szczególnie na kogoś, kto kupuje lody. Może to o czymś świadczy, a może nie?
Cena: ok. 2,50 zł za 1 gałkę.
Donizetti, ul. Św. Marka 23
Poszłam z polecenia. Na miejscu okazało się, że już wcześniej zwróciłam uwagę na lodziarnię: przechodziłam przypadkowo, zobaczyłam napis: świeże mleko-cukier gronowy/trzcinowy-prawdziwe owoce. I… poszłam dalej. Na szczęście wczoraj wróciłam. Od wejścia spora kolejka, ale idzie szybko. Za ladą dwie dziewczyny: jedna polka, druga Włoszka. W całej maleńkiej lodziarni rozlegają się włoskie śmiechy i entuzjastyczne pozdrowienia. Jeszcze nie wybrałam lodów, a juz pomyślałam sobie, że mi się podoba.
Lody – najbardziej aromatyczne spośród wszystkich, które jadłam. Nawet Katane nie ma takiego smaku, choć nadal lody ze Sławkowskiej kocham nad życie. Ale spróbujcie czekolady, a będziecie po nią wracać za każdym razem, gdy znajdziecie się na rynku. Niebo w gębie: bardzo głęboki, intensywny smak mlecznej i jednocześnie nieprzesłodzonej czekolady. Mięta miętowa! Test zdany celująco. Próbowałam też kawę – mistrzostwo świata: pyszna, kremowa, bardziej jak słodkie Americano niż Latte (to komplement, bo nie lubię latte). Fajnie chodzi się na lody z D., bo mamy skrajnie różne smaki. Dzięki temu dziubnęłam też wanilii, toffi, orzecha i truskawki. Toffi nieprzesłodzone i czuć karmel, orzech podobnie. Truskawka w formie sorbetu jak chyba wszystkie lody owocowe w Donizetti. Tu uwaga dla tych, którzy nie lubią sorbetów z zasady, jak ja: postawcie na nieowocowe smaki.
Wielkość gałek: średniowiększa. Nieżałowane porcje, ale też nie ogromne ilości w jednym rożku. Czyli standardowo, tak jak powinno być.
Cena: 9 zł za porcję ze zdjęcia, czyli 3 zł za jedną gałkę.
Tiffany, plac Szczepański 7
Pod szczęśliwą siódemką na placu Szczepańskim ulokowała się nowa maleńka lodziarnia. Poszłam tam z Waszego polecenia i zanim przestąpiłam próg, przespacerowałam się jescze dla pewności na Sławkowską zajrzeć do Katane i przekonać się, czy aby na pewno mam ochotę na eksperymenty, skoro Katane jest pewne i dobre. Ale nie. Ryzyk-fizyk, weszłam. Zaczęłam od zlustrowania wszystkich smaków w poszukiwaniu jakiś wyjątkowych, ale w duchu nie licząc na większe rewelacje.
Figa z makiem. Bo w środku: lody z perskim szafranem, masłem orzechowym, śliwką węgierką, arbuzem, nektarynką. Po kilku sekundach już wiedziałam, że Tiffany jest mój. Lodziany obłęd! Spróbowałam szafranu i mięty. Pierwszy smak jest rewelacyjny, nie da się go z niczym porównać. Mięta – mocnomiętowa, orzeźwiająca i nie zmielona na gładką masę, jak wszędzie indziej i bez kawałków czekolady, a z fafroclami mięty cytrynowej z własnego ogródka właścicieli: polsko-perskiego małżeństwa. Swoją drogą cudowna, ciepła para. Porozmawiałam trochę z panią właścicielką, uśmiechniętą od ucha do ucha. Jej mąż dał mi spróbować szafranu zanim wybrałam smaki, bo nie byłam pewna, czy chcę go więcej.
Lody nie są tak gładkie i jogurtowe jak w Katane. Są inne i oryginalne, zasługują na wielkiego plusa. Nakładane szpatułką (tak jak lubię najbardziej!), porcje trochę większe od standardowej małej gałki. Lody przypominają te w Donizetti: bardzo aromatyczne (ale przebijają pod tym względem nawet Donizetti – sądziłam, że to niemożliwe, a jednak!), kremowe, o intensywnych smakach i jednocześnie nie za słodkie. Zaczęłam się nawet poważnie zastanawiać, czy nie są lepsze niż te ze Starowiśnej. Wydaje mi się, że nawet jeśli są, to ciężko mi to przyznać – sentyment robi swoje. Uznajmy, że gdybym nie była Krakuską, która od dziecka chodziła na Starowiślną, Tiffany wylądowałby bezapelacyjnie na pierwszym miejscu. Bo mają lody pyszne, prawdziwe i aromatyczne. Interes prowadzi para cudownych ludzi, którzy zagadują swoich gości, z entuzjazmem opowiadają o tym, co robią i naprawdę cieżko wyjść od nich w złym humorze. No i jest szpatułka zamiast łyżki do lodów!
Cena: 2,50 lub 3 zł za jedną gałkę (w zależności od smaku). Porcja ze zdjęcia: 6 zł.
Delikatesowo, ul. Brodzińskiego 1
Poszłam z polecenia. Oczywiście, że byłam napalona. Pamiętam, czym skończyły się wypady „z polecenia” do Tiffany’ego i Donizetti – było lepiej, niż się spodziewałam. Ale wróćmy do głównego wątku. Zajechałam na Brodzińskiego. Przypięłam rower do jakiegoś znaku i poczłapałam w stronę Delikatesowa. Pierwsze wrażenie: miejsce totalnie na luzie, z pasją, bez nadęcia, a jednocześnie dopieszczone. Pasuje mi. Oglądnęłam piękne szyldy i wchodzę.
W środku szwarc, mydło i powidło. Czeskie piwa, jakieś delikatesy i kulinarne rarytasy z różnych zakątków Polski i Europy. Myślę sobie: noo, jest klimat. W tym momencie mój wzrok zjechał na wielkie srebrne pokrywki i tablicę ze smakami lodów. Jest sezonowo i nie ma lodów smerfowych, balonowych, superbohaterowych ani hellokitty’owych – czyli jest dobrze. I tu na horyzoncie pojawia się najbardziej rozkoszna ekspedientka, jaką w życiu widziałam: sympatyczna, obrotna, uśmiechnięta kobieta, która zaczyna opowiadać mi o smakach lodów. Rokręca się przy moim pytaniu o to, czy smak kasztanowy to od tych czekoladek, kasztanków? „Gdzie taaam, proszę pani, jakieś sztuczne smaki nie wiadomo skąd wyhodowane! Żadnych kasztanów, tylko jadalne kasztany!”. Ok, zaczynam lubić tę panią coraz bardziej. No to ciach: biorę porterowe i kasztanowe.
Oj, porterowymi trochę się rozczarowałam. Miały w sobie kryształki lodu i to nie był dobry wybór. Nie wiem, czy inne smaki też takie są, ale te były zupełnie niezjadliwe. A szkoda, bo zdążyłam się nimi wypodniecać już przy wybieraniu. Kasztanowe za to dobre. Ale nie bardzo dobre. Perskiego szafranu z Tiffany’ego albo czekolady z Donizetti nie przebijają. Ciekawy smak i brawo za pomysł, ale czegoś mi zabrakło. Lody jak lody – przyzwoite, ale bez rewelacji. I dlatego całą wyprawę na drugą stronę kładki Bernatka skończyłam trochę zawiedziona. Może będzie lepiej?
Cena: 2,50 zł za 1 gałkę (na zdjęciu poniżej 2 gałki, jedna ukryta pod drugą).
Podumowując, gdybym miała ująć wyżej wymienione lodziarnie w ranking, wyszłoby tak:
0. Starowiślna (poza konkurencją)
1. Tiffany
2. Donizetti
3. Katane
4. Cafe Mini
5. Słodki Wentzl
6. Argasińscy
7. Delikatesowo
8. Lody u Jacka i Moniki
9. Cupcake Corner
10. Grycan
Jestem ciekawa jeszcze kilku lodziarni, m.in. na Szewskiej albo tej na Zwierzynieckiej 3.
Jeśli też macie swoje typy (albo antytypy), piszcie w komentarzach – opinie bardzo się przydadzą!
Comments
Przyznam, że jadłam tylko lody u Wentzla i jako, że nie miałam porównania to uznałam je za bardzo dobre. :)
Ale w razie następnej wizyty w Krakowie sprawdzę inne lodziarnie, kusicie tymi wymyślnymi smakami…
Na Starowiślnej próbowałem, jak dla mnie najlepsze w Krakowie, ale trochę za słodkie, ale jak będziecie w Gliwicach to spróbujcie lodów w Kawiarni Z Pasją na Grodowej, hit ubiegłego lata to zielone lody z natki pietruszki i leśny drwal, a jesieni i zimy plac pigalle kasztanowe, latem lawendowe i inne, naturalne bez konserwantów.
Pingback: Lodowy Kraków | Tramwaj nr 4 książki i...
Dla mnie najlepsze są lody z Kalwaryjskiej . Bija na głowę te ze Starowiślnej .
Pod drugiej stronie kładki lepsze lody od Pani z Brodzińskiego są te u Si Gelo, prawdziwy Wloch je robi, pycha, naturalne smaki!
To prawda! Lody z Brodzińskiego są poza wszelką konkurencją.
Grycan natomiast to najniższa półka – syrop glukozowo-fruktozowy u nich to główny składnik. Koszmarne uczucie w ustach po zjedzeniu tych lodów.
Bardzo lubiłam lody ze Starowiślnej, ale w zeszłym roku się rozczarowałam – są trochę gorsze niż kiedyś. Natomiast zasmakowały mi lody tradycyjne na początku ul. Zwierzynieckiej. Zdecydowanie nie polecam lodów z ul. Grodzkiej nazwanych wadowickimi, krzeszowickimi itp. – niezbyt smaczne, mają przyciągnąć turystów tylko nazwą. Lubię lody z Wentzla.
Ale jeśli kiedyś przypadkiem będziecie w okolicy Lublina, to informuję, że w małym miasteczku Poniatowa (40 km na zachód od Lublina) jest tzw. lodziarnia na „starym osiedlu”, prowadzona przez starsze małżeństwo od kilkudziesięciu lat – przepyszne lody gałkowe i włoskie własnego wyrobu tylko na naturalnych składnikach (nawet lody smerfowe czy guma balonowa są barwione sokiem z aronii, a nie czymś sztucznym). Lodów włoskich nigdy nigdzie lepszych nie jadłam, a z gałkowych polecam szczególnie waniliowe.
Na dziś najlepsze lody w Krakowie ma Lodziarnia Galicyjska z kultowymi smakami – takimi jak lody grylażowe, Róża z galicji, kasztanowe z rumem, biała kawa